Zbigniew Augustynek od lat należy do straży porządkowej w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Przychodził i przychodzi tu często. I Boże Miłosierdzie, trzy proste słowa: „Jezu, ufam Tobie" – uratowały mu życie.
Pan Zbigniew 3 marca 2012 roku wracał pociągiem z Warszawy do Krakowa. – Do Kielc czytałem materiały ze szkolenia ubezpieczeniowego, z którego wracałem. Jechałem w pierwszym wagonie, tyłem do kierunku jazdy – rozpoczyna swoją opowieść mężczyzna.
Katastrofa pod Szczekocinami
Po stacji Włoszczowa pan Zbigniew zadzwonił do żony, aby się z nią umówić, gdzie i o której godzinie ma go odebrać w Krakowie. – Odcinek z Kielc do Krakowa postanowiłem przedrzemać – wspomina. Niestety, drzemka nie trwała długo. W miejscowości Szczekociny doszło do czołowego zderzenia dwóch pociągów pasażerskich. – Najpierw usłyszałem ogromny huk. Nim pomyślałem co się stało, poczułem ogromne uderzenie w tył głowy. Poczułem wielki ból i ogarnęła mnie ciemność. Straciłem przytomność – przywołuje tragiczne chwile mężczyzna.
Pan Zbigniew najprawdopodobniej wypadł przez podłogę złamanego wagonu. Na jego nieszczęście, na stronę, na którą nie mogli dotrzeć ratownicy. – Obudziłem się na dole nasypu kolejowego, który był bardzo wysoki. Na górze leżał pociąg, przechylony w moją stronę. Wtedy dotarło do mnie co się stało. Uświadomiłem sobie, że jechałem tym pociągiem, a teraz leżę na nasypie kolejowym na skraju lasu. Myślałem, że ucięło mi nogę, bo na niej leżałem. Ból całego potłuczonego ciała narastał z każdą sekundą. Wokół było prawie ciemno. Krzyknąłem: „ratunku", ale znikąd nie nadeszła pomoc. Nie było nikogo, oprócz ludzi jęczących lub nie dających żadnych oznak życia. Z jednej strony las, z drugiej nasyp kolejowy. Zrozumiałem, że na pomoc ludzką mogę liczyć tylko przez Pana Boga. Przyszły mi na myśl trzy słowa, które wielokrotnie wypowiadałem w modlitwie: „JEZU, UFAM TOBIE!". Zacząłem nimi się modlić na głos, może nawet krzyczeć – wspomina pan Zbigniew, dodając od razu, że po chwili z lasu wyszedł człowiek. On jednak widział Pana Jezusa Miłosiernego, takiego jakiego oglądał nieraz w Bazylice Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Ów mężczyzna swoje kroki skierował prosto do poszkodowanego w wypadku.
Ratunek
Pan Zbigniew dopiero kiedy usłyszał głos mężczyzny, zrozumiał, że Pan Jezus, którego widział, przysłał mu ratunek. Młody chłopak przedstawił się z imienia i nazwiska i zapytał pana Zbigniewa kim jest. – Wtedy dotarło do mnie, że jest to człowiek, ale jestem do dziś przekonany, że przysłał go Pan Jezus – wyznaje. Ów mężczyzna zapewnił pana Zbigniewa, że będzie go ratował. Przykrył go własną kurtką, a sam organizował deskę strażacką do przenoszenia rannych. Widział, że sam nie da sobie rady, więc poprosił o pomoc kolegę, który od razu swoim szalikiem tamował krew mężczyzny. Od tego momentu szesnastoletni Sławek i siedemnastoletni Mateusz działali razem.
– Przetransportowali mnie na drugą stronę nasypu, gdyż z tej strony nasypu niemożliwy był przyjazd karetki ratunkowej. Ja w tym czasie traciłem przytomność. Po drugiej stronie nasypu, gdzie w świetle reflektorów odbywała się akcja ratownicza, w wykonaniu służb zawodowych musieli zorganizować mi karetkę, gdyż nie miałem opaski od ratowników medycznych, co mnie dyskwalifikowało do przewozu karetką. Słyszałem taką rozmowę: „Pan musi mu dać karetkę, on ma złamany kręgosłup, miednicę, nogi, żebro, które przebija mu płuco, rozciętą głowę, duży upływ krwi, obrażenia wewnętrzne i traci przytomność". Odpowiedź była taka: „Nie zwaracaj mi głowy, ja tu jestem dowódcą". Ja nie mogłem potwierdzić, gdyż nie miałem siły. Jednak szeptem powtarzałem słowa: JEZU, UFAM TOBIE". Jak się potem okazało, kiedy ja już przestawałem się modlić, modlił się mój ratownik, bo jak potem mi powiedział, bał się, że umrę – mówi dziś z uśmiechem mężczyzna.
W końcu udało się wywalczyć transport dla pana Zbigniewa. Podeszli ratownicy wzięli go na nosze i wnieśli do karetki. Młodzieniec, który uratował pana Zbigniewa zdążył mu jeszcze powiedzieć: „Zbyszek, nic więcej dla ciebie nie mogę zrobić".
Walka o życie
Wypadek miał miejsce o godz. 21.12. O północy pan Zbigniew trafił do szpitala św. Anny w Miechowie. Pacjent miał zanikające już ciśnienie. Lekarze dokonali centralnego wkłucia i próbowali go podtrzymywać przy życiu. Około trzeciej nad ranem przyjechała rodzina pana Zbigniewa, a lekarz powiedział jego zięciowi, że stan pana Zbigniewa jest beznadziejny i najpewniej nie dotrwa do rana. Dopowiedzieli, że jeśli jednak jakimś cudem przeżyje, na pewno będzie jeździł na wózku inwalidzkim do końca życia. Po badaniach okazało się, że ma liczne złamania, niemal w proch rozsypaną miednicę i rozległe krwotoki. Nie wiedzieli, jakie narządy zostały uszkodzone...
Wbrew złym przewidywaniom lekarzy, pan Zbigniew przeżył noc. Potem także kolejne dni. Nie było łatwo. Z jednego szpitala trafił do kolejnego. Przeszedł niejedną operację. Ostatnią w 2015 roku. Wciąż jest pod kontrolą lekarzy, ale wstał już z łóżka. Najpierw jeździł na wózku inwalidzkim, obecnie chodzi o kuli. Wciąż jest pod kontrolą lekarzy, ale jak mówi obecny stan jest już do zaakceptowania.
Cud
Kiedy był już w stanie odnalazł mężczyzn, którzy uratowali go z wypadku i wsadzili do karetki pogotowia. Podziękował im za pomoc. Pan Zbigniew jest świadomy, jak wielkiej łaski dostąpił. – Dostałem od Pana Jezusa drugie życie. Uważam to za cud. Miałem małe szanse na przeżycie, a jeśli już to na wózek inwalidzki. Dzisiaj, po kilku operacjach, poruszam się o kuli, ale wierzę, że będę chodził bez nich. Wierzę, że ustąpią też dolegliwości urologiczne, z którymi borykam się na skutek wypadku – podkreśla i dodaje, że dostrzega także i to, że Pan Jezus podsyłał i wciąż podsyła mu ludzi, którzy pomagają mu przeżyć to trudne doświadczenie. – To nie jest tak, że ja zapomniałem już o wypadku. Nie. On wciąż daje mi się we znaki i zmienił moje życie. Ale żyję i za to dziękuję – mówi.